Dzień Matki bez Matki. Wspomnienia o zmarłej mamie…
Każdy Dzień Matki jest wyjątkowy a każdy dzień, szczególnie dla matki, powinien być dniem matki. W tym roku, choć bywało już słabo, ale jednak przez 32 lata zawsze było z mamą, w lepszej lub gorszej formie, w tym roku… nie będzie wcale… Pozwól, że opowiem Ci, jak TO się stało…
Na tym nagraniu, po 6 latach po śmierci mojej mamy, opowiadam co warto zrobić, jak wspominać. Kiedyś przychodzi pogodzenie, do każdego w swoim czasie, ale jest coś, co się nie zmienia – wspomnienia, o które jej nie zapytałam…
A tu już właściwy wpis, który Cię zainteresował…
Wspomnienia najmocniej cisną się do głowy 26 maja, w Dzień Matki.
To była niedziela. Po dłuższej przerwie pojechaliśmy z dziećmi do moich rodziców. Mama dawno nie widziała wnuków. W piątek przywieziono ją ze szpitala po kilku tygodniach tułaczki na różnych oddziałach. Była wyniszczona, chuda, słaba, blada, była u kresu życia, o czym bez ogródek od tygodni mówili wszyscy lekarze. Przy tym spokojna, tego dnia bardzo spokojna, a nawet pogodna, na tyle ile spokojny i pogodny może być człowiek w takim stanie jak ona.
Odchodzenie jest magiczne…
Ciągnęło mnie coś do niej, coś trudnego do nazwania i innego niż zwykle. Może ta radość, jaką miała w swych schorowanych oczach, gdy dzielnie wodziła nimi za maluchami?!… Pamiętam, jak położyłam głowę na materacu i patrzyła na mnie z grymasem serdecznego uśmiechu. Dziwiła się co robię. Łaskotałam ją po dłoni, takie pieszczoszki. Pamiętam, ze wymawiane przez nią słowa były dla mnie tak zrozumiale, jak nie były od lat. Choroba Parkinsona bardzo osłabia zdolność mówienia, słabnie siła głosu.
Przy tym byłam dumna z 3 i pół letniej córki, której pozwoliłam nakarmić babcie przez sondę pokarmową. Podawała babci trochę obiadku i soczku. Była skupiona a babcia patrzyła na nią, jak w obrazek.
Nie to jednak było, jakby nadprzyrodzone. Mama w którymś momencie zasnęła, jak dziecko. Przysypiała często, ale tego dnia jakoś inaczej. Zjedzona przez kilkanaście lat przewlekłej choroby, obudziła się z dość długiej drzemki, jak na nowo narodzona. Biło od niej światło, nie w sensie fizycznym oczywiście. Towarzyszyła jej wyrazowi twarzy jasność. Była wypoczęta. Powiedziałam jej nawet, ze pięknie wygląda.
Gdy zaczęliśmy się ubierać, była zdziwiona, że już, ale przyjęła to spokojnie. Była w niej swego rodzaju siła, żywiołowość, taka, jaką tylko ma szansę mieć człowiek obłożnie chory. Ten obraz chcę pamiętać, pogodny wyraz jej twarzy.
Daleko w podświadomości cały czas biła mnie myśl, że to ostatnie spotkanie… W sumie to wiedziałam o tym, tylko bardzo chciałam zdążyć przyjść do niej, zanim ona odejdzie.
Gdy wyjątkowa więź z mamą słusznie nas prowadzi
Poniedziałek po 10-tej. Mąż i ojciec w pracy, córka w przedszkolu. Odbieram telefon od pani opiekunki, prosi żebym przyjechała. Wiedziałam po co jadę. Włożyłam syna do spacerówki. Poinformowałam męża, ze idę do rodziców na wezwanie. Ten czas kolejnego telefonu, prośba aby być przygotowanym… Te dwa dni pamiętam lepiej, niż to, co było wczoraj. Minęło pół roku a ja słyszę każdy dźwięk wydobywający się spod butów, gdy wtedy szłam do domu rodziców. Czuję każdy oddech i pamiętam strukturę skóry odchodzącej Mamy i tak różną skórkę rączek mojego półtorarocznego wtedy synka.
Te myśli, czy iść dalej pieszo, czy wziąć taksówkę. Wybrałam drugie wyjście. Czułam, ze chce zdążyć. Jakiś zaczytany w gazecie gość, w pierwszej taksówce mnie olał, że niby nie ma miejsca na wózek. Za nim stała kobieta, ona mnie zawiozła, pomogła ze spacerówką. Miała siostrę chorą na chorobę Parkinsona. Nie mogłam uwierzyć, że to jakoś tak się układa, jakby wśród swoich…
Weszłam przez próg i coś we mnie wstąpiło, takie sprężenie, może adrenalina, pragnienie, żeby ciągle coś robić, zorganizować, pomóc, nie stać w miejscu, jakaś wewnętrzna moc. Mama leżała blada w łóżku postawionym tuż za wejściem do dużego pokoju. Była jakoś więcej zmarszczona na twarzy. Podobno, gdy człowiek odchodzi, robi mu się bruzda na nosie – tak przeczytałam na jeden ze stron hospicyjnych. Nie pamiętam, czy bruzda była… To był inny świat a przecież od poprzedniego dnia nic się w pokoju nie zmieniło.
Mechanizmy działań osób z zewnątrz
Przyjechała lekarka z przychodni. Głośno mówiła do mamy a ta nigdy głucha nie była.
W mijających tygodniach dużo czytałam o agonii. Jak to jest fizycznie, gdy odchodzi człowiek chory na chorobę przewlekłą, wycieńczony, wymęczony. Opiekunka, gdy dzwoniła informowała o siniejących ustach, o charakterystycznym kaszlu, kolorze skóry, o subtelnych utratach świadomości. Pracowała w instytucji, gdzie śmierć była prawie na porządku dziennym, opiekowała się ludźmi schorowanymi, mieszka w tym samym bloku, co rodzice. Była też druga pani, która wtedy miała opiekę nad mamą, też doświadczona w odchodzeniu ludzi i bardzo religijna.
Lekarka chciała pchnąć mamę do szpitala, ze względu na oddech, osłuchiwała ją i jak wspomniałam, mówiła podniesionym głosem. Nie chciałam się zgodzić, aby mamę wywieziono. Wtedy wzięłam mamę ostatni raz za rękę, bo mówiła bardzo niewyraźnie. Zadałam jej pytanie: Jeśli chcesz jechać, porusz jakkolwiek ręką. Możesz mnie zabić, do dziś nie jestem pewna, czy jej ręka drgnęła, czy nie. Wydawało mi się, że tak. Po czasie z opowieści starszej znajomej, o tym jak umierała jej mama, dowiedziałam się, że ruch na tym etapie mógł już być wyłączony. Jej mama umierała od nóg, najpierw one siniały i gasły.
Lekarka cd.
Wypełniła swoje papiery. Nie mogliśmy jeszcze znaleźć dowodu osobistego i wypisów ze szpitali. Nie czekała na pogotowie. W międzyczasie przyjechał mój ojciec, też co chwilę był w coś zaangażowany, przygotowywał rzeczy.
Jednym z bardziej wstrząsających widoków jest to, że ludzi obłożnie chorych wywozi się do szpitala w kocu i tak samo się przywozi. Trzyma się koc za rogi a w środku leży człowiek. Tak też personel medyczny mamę zabrał. Pamiętam to bardzo wyraźnie, tą lekko siwą głowę widoczną między dwoma bokami koca. Gdy przechodzili przez próg krzyknęłam: Trzymaj się tam tylko!
Gdy wyszli, uzgadniałyśmy z opiekunkami jak zorganizować resztę dnia. Ojciec cofnął się po koc do przykrycia mamy, w razie gdyby znowu kilka godzin spędziła na izbie przyjęć. Po chwili wrócił i zawołał przejęty: Magda, to jest koniec! Spojrzałam niżej a mama była wnoszona w kocu z powrotem. Przestała oddychać leżąc na klatce schodowej…
Została położona na łóżku. Lekarka pogotowia rozwinęła sprzęt badający pracę mózgu. Okleiła mamę czujnikami. Zaczęłam wydzwaniać do męża, jakoś nie mogliśmy się porozumieć, tłumaczył później, że nie słyszał. Jak w końcu zrozumiał, że mama przestała oddychać i że umiera, że to TEN DZIEŃ, do którego staraliśmy się jakoś dotrwać i (o ile można) przygotować psychicznie, wówczas ustaliliśmy dalszy plan działania. Nie zdążył dojechać przed ostateczną chwilą.
Mama odchodziła długo
Pani doktor tłumaczyła, że mama nie chce się z nami rozstać. Siedziała blisko, patrzyła na sprzęt, osłuchiwała. Nieco dalej siedział ratownik i pani ratowniczka, w milczeniu. Twarze znane z widzenia, to przynosiło pewną otuchę. Ciało ewidentnie nie dawało rady. Serce przestało bić. Trzeba było badać mózg.
Nie umiałam wziąć mamy za rękę, trzymałam za przedramię. Tata za dłoń. Przeżywał mocno i żałował, że pojechał do pracy, że powinien być od samego rana. Na ten najważniejszy moment jednak zdążył. Wszystkie znaki, wskazywały, że to i tak nastąpi. Moim zdaniem lepiej, żeby w domu. Podczas pobytów mamy w szpitalach umarły dwie jej sąsiadki. Atmosfera szpitalna to coś zupełnie innego, jałowego dosłownie.
Było mi dziwnie. Miałam odwagę jedynie zerkać na mamy twarz, podchodziłam do łóżka z synkiem na ręku. Głaskałam jego rączką mamy twarz. Miała radosne oczy. W którymś momencie miałam wrażenie, że widzę w nich ogromny strach. Potem na chwilę, jakby ozdrowiały. Od czasu do czasu oddawałam syna opiekunce i sama też wychodziłam z pokoju, aby zadzwonić, ponaglić męża, aby zaczerpnąć oddechu. Druga opiekunka przy zapalonej świeczce odmawiała stosowne modlitwy, różaniec. Było wszystko, co na ten moment mogło być, byliśmy my, była cisza i wspierający mamę ludzie.
Impulsy były coraz rzadsze. Mama odeszła o 13:55.
Czułam się jakby w amoku. Słowo śmierć przez ostatnie miesiące pojawiało się często w słowniku rodziny. Czytałam, szukałam, aby się przygotować. Starałam się być spokojna, choć była to dla mnie abstrakcja i przez wiele tygodni potem, właśnie takie odczucie – abstrakcji, było jedynym odczuciem w odniesieniu do TEJ STRATY.
Najbardziej żal mi jednej rzeczy… Nie znam jej ostatniego słowa, nie pamiętam co mówiła w poniedziałek 12 października, jedynie odpowiadała lekarce na rutynowe pytania, ale czy powiedziała coś bardziej do nas… Na szczęście pamiętam nasze rozmowy z niedzieli, które były autentycznie niebo lepsze, niż wcześniej – pod względem jakości mowy mamy. To było to polepszenie, o którym się słyszy i mówi, że przed śmiercią tak jest.
Jak przeżyć pierwszy Dzień Matki bez Matki?
Nie wiem… Tan i każdy kolejny Dzień Matki będzie zupełnie inny, bo będę coraz bardziej dojrzała w swoim macierzyństwie.
A Ty jakie masz wspomnienia o swojej zmarłej mamie?